wtorek, 18 marca 2014

9. Sala 404.


       Miałam tu napisać o czymś zupełnie innym, ale uświadomiłam sobie, że dziś już osiemnasty. Nie to, żeby data była jakaś znacząca, ale jestem realistką i nie wydaje mi się, żebym była w stanie napisać cokolwiek przez najbliższych kilka tygodni. W końcu matka matematyka wyraźnie głosi, że kwiecień = kolokwia. "To twierdzenie bardzo łatwo udowodnić, mogę państwu pokazać" - rzekłaby doktor M. 

       A o tym napisać muszę, bo... bo po prostu muszę. 
Będzie trochę smutno i trochę mało realnie, trochę z oderwaniem od rzeczywistości. Może zapachnieć naciąganiem, za co przepraszam, ale cóż, opiszę tu tylko to, co mi się wydawało, co czułam, co przeżyłam. 

       Całą historię rozpoczynam zawsze od sięgnięcia pamięcią do naszego pierwszego spotkania. 
Był październik, a może listopad, początek trzeciej klasy liceum. Nie pamiętam jaka była pogoda, może lekko padał deszcz, a może świeciło słońce, ale raczej skłaniałabym się ku brzydkiej, typowo jesiennej pogodzie, bo w końcu musiał być jakiś powód, dla którego na w-fie nie wyszłyśmy na dwór. 
I teraz, zastanawiając się nad tym głębiej, myślę, że deszcz tamtego dnia miałby sens. Mógłby być taką metaforą późniejszych wypadków. 

        Grałyśmy w ping-ponga, od tak, dla zabicia czasu. 
 Nie wiem jak wygląda to w innych szkołach, ale nasze stoły do tenisa ustawione są na balkonie nad halą sportową, dzięki czemu biała, plastikowa piłeczka ląduje co sekundę na parterze i trzeba krzyczeć, żeby ktoś ją odrzucił. Kiedy na dole gra klasa wyjątkowo przystojnych trzecioklasistów, piłeczka spada co pół sekundy. 

-Dziewczyny, serio? - spytałam lekko zirytowana, patrząc, jak celowo wyrzucają piłkę za balustradę, obserwując, jak jakiś wyjątkowo konusowaty gimnazjalista wstaje z trybun. 
-Oj weź, ten jest brzydki, ale może w końcu wstanie ciacho - zaśmiała się P, obserwując, jak mały wysila się, żeby w końcu dorzucić do balkonu. 
Za którymś razem brunet w fioletowej bluzie w końcu podniósł tyłek z ławki. Przyjrzałam mu się dokładniej, niż za pierwszym razem, gdy oddawał dziewczynom piłkę. 
Miał okrągłą głowę, krótko obcięte włosy i przyjemny wyraz twarzy. I kiedy zadarł głowę, żeby wycelować rzut, spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Uśmiechnęłam się również i chwyciłam nadlatującą piłkę. 

-Ej, spójrzcie - N wskazywała kciukiem na boisko do siatkówki - czy to nie nasz Alvaro? 
Przyjrzałam się chłopakowi przygotowującemu się do serwu. Biała koszulka, krótkie spodenki w białą kratę.
-Przecież tamten ma na sobie długie spodnie i bluzę -zauważyłam luźno. -Chyba nie przebrał się na trybunach? 
-Kto wie? - zaśmiały się dziewczyny, dalej obserwując boisko. 
Ale ja już wiedziałam. Nie wiem dlaczego, to po prostu rzuciło mi się w oczy. 
-To jest jego brat bliźniak - powiedziałam bez namysłu. -Ma trochę dłuższe włosy od tamtego.
Dziewczyny nie bardzo mi wierzyły, ale po haśle "do szatni!" wszystko się wyjaśniło. 
Fioletowa bluza ruszył pierwszy, ponieważ o wiele łatwiej jest zejść z trybun niż z boiska, na którym wciąż rozgrywa się decydująca piłka. Zerknęłam w kierunku grających, tamten wciąż walczył z innymi kolegami z drużyny o ostatni punkt. Więc jednak miałam rację, bliźniacy. 

        Od tamtej pory środy były jakieś weselsze, bo zawsze bazowały na tym naszym w-fie. Dobrze było go zobaczyć, zobaczyć jak się uśmiecha.

        Nie wiem jakim cudem nas zapamiętał, jak rozpoznał nasze twarze na korytarzu, ale widziałam jak 
nas obserwował i jak uśmiechnął się z cwaniackim błyskiem w oku, kiedy przeszłyśmy obok. 
Odpowiedziałam na ten uśmiech szczerym rozbawieniem, szturchając lekko P.
-Patrz, nasz Alvaro - powiedziałam, patrząc prosto na niego.
P. powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem i usłyszałam jej piskliwy śmiech.
-Poznał! - mówiła, starając się przekrzyczeć hałas gimnazjalnego korytarza. 

        On rozpoznał nas, a ja nauczyłam się rozpoznawać go, a konkretniej odróżniać go od jego brata.
-Ej patrz, nasz Alvaro - piszczała P wprost do mojego ucha. 
-Nie - mówiłam, rozglądając się w tłumie. -To ten jego brat.
-Co? Skąd wiesz? 
To dziwne, P. nigdy nie pojęła w jaki sposób ich odróżniam. A chodziło tylko o tą fryzurę. 
Mnie się zdawało, że tego nie można nie zauważyć. Podobnie jak tego zawadiackiego wyrazu twarzy. 
-Nie wiem, to po prostu widać. 

        P. jakoś przestała zwracać na niego uwagę i w zasadzie nie wiem czemu ja nie mogłam. Nie miałam pojęcia jak on się nazywa ani ile ma lat, wiedziałam tylko, że chodzi do tego gimnazjum połączonego z naszą szkołą i ma brata bliźniaka. I to wszystko. 

        I tamtego dnia to wystarczyło, żeby mnie złamać. 

-Ej wiesz, dzisiaj Benia przyszła zapłakana na naszą lekcję - usłyszałam w autobusie J rozmawiającą ze swoją znajomą. -Mówiła, że jakiś chłopak się powiesił.
Pomyślałam o hm... jak mu tam było? Nieważne. To był taki mały dredziarz, którego wszędzie było pełno. Miał mózg przesiąknięty teoriami spiskowymi i dzielił się tym z każdym, kto tylko chciał słuchać. 
Pomyślałam, że może nie wytrzymał presji.
-Nie wiem jak się nazywał, nie mówiła. Powiedziała tylko, że ich było dwóch, no wiesz, bliźniacy. I jeden był taki wesoły i otwarty, a ten drugi zawsze zamknięty w sobie. I ten wesoły się powiesił. 
Przeklęłam w myślach i zaczęłam liczyć szanse na to, że J wcale nie mówi o TYCH bliźniakach. 
Chyba możecie sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Szanse były bliskie zeru.
Powstrzymałam łzy i napisałam smsa do P. 
"Wiesz coś o jakimś gimnazjaliście, który się powiesił? Jeden z bliźniaków, wiesz o kim myślę...?"
Odpowiedź była ekspresowa.
"Spróbuję się czegoś dowiedzieć."
Niezawodna P.

        Wróciłam do domu, próbując o wszystkim zapomnieć. Pocieszałam się, że to wcale nie musiał być on. Oczywiście, że ktokolwiek by to nie był, byłaby to straszna tragedia, ale wiecie jak to bywa w takich sytuacjach, modlicie się, żeby nie ucierpiała bliska wam osoba. Egoistyczne podejście, ale jakże ludzkie.

"Rozmawiałam z koleżanką z tamtego gimnazjum. To nasi bliźniacy"

        Na początku chyba nie wierzyłam, że to prawda. Dopytywałam, próbowałam się upewnić, dostać sto jeden procent gwarancji zanim zacznę płakać.
Dostałam gwarancję. Dziewczyna chodziła z nimi do klasy, wspomniała P., że to ten krótko ścięty chłopak.

        Oskar. Tak miał na imię. 
Zrezygnował z życia czwartego kwietnia. Mówili, że zostawiła go dziewczyna.

        Możecie mi powiedzieć, że zwariowałam i może faktycznie tak było, ale przez kilka tygodni po jego śmierci czułam dyskomfort, jaki normalnie ludzie miewają, gdy ktoś "zagląda im przez ramię". No wiecie, piszecie notkę na swoim blogu i odnosicie wrażenie, że ktoś patrzy wam w monitor. Czułam jego obecność. 
        Nie wiem, co dzieje się z ludźmi po śmierci. Nikt tego nie wie. Jako katoliczka wierzę oczywiście w nieśmiertelną duszę oraz Boże miłosierdzie, ale od czwartego kwietnia nieustannie zadaję sobie jedno, bardzo ważne pytanie.
Czy samobójcy mogą zostać zbawieni?

        Bez względu na to, jak brzmi odpowiedź na to pytanie, ja zawsze będę wierzyć, że kiedyś, gdy już umrę, spotkam go w zaświatach i będę mogła w końcu klepnąć go w potylicę, mówiąc "Jak mogłeś mnie tak zostawić, ty pieprzony egoisto?".

Zawsze będę za tobą tęsknić.