sobota, 15 sierpnia 2015

14.

Szczęśliwi czasu nie liczą.
Podobno.
Więc odliczę jeszcze tych kilka godzin i przestanę, obiecuję.

Powiedzonko na dziś:
"A wsadź se ten kij w... mrowisko."

środa, 28 stycznia 2015

13. Błędy

Powinnam uczyć się metrologii. Przecież jutro termin numer zero. Ale ile można?

Błąd bezwzględny, błąd względny, błąd graniczny, błąd prawdziwy, błąd rozszerzony, błąd standardowy...

Popełniłam w swoim życiu kilka błędów.

Błąd standardowy - zdarzyło mi się wejść do męskiej ubikacji, bo nie mogłam sobie przypomnieć, czy trójkąt powinien kojarzyć mi się z kobietą, czy z mężczyzną. Norma. Stajesz na rozdrożu i w panice wybierasz drzwi losowo. Na wszelki wypadek uprzedzam - trójkąt to zawsze jest m ę ż c z y z n a.

Błąd rozszerzony - poszłam z poważnym schorzeniem do lekarza na NFZ. Jak szeroką gamę gabinetów lekarskich udało mi się zwiedzić do tej pory, wiem tylko ja. Jeden Bóg wie, ile gabinetów przyjdzie mi jeszcze odwiedzić, zanim dowiem się czegoś konkretnego. Na cuda nie liczę, tego błędu nie popełniam.

Błąd prawdziwy - zrezygnowałam ze swojej największej pasji ze względu na szkołę, maturę, a później studia. Cholernie prawdziwy błąd.

Błąd graniczny - na pierwszym semestrze studiów olałam sobie liczenie limesów. Po dziś dzień, widząc granicę jakiejś funkcji, zaczynam słabnąć i modlić się, żeby tego nie było na egzaminie. Z marnym skutkiem, jak dotąd za każdym razem się na tym rozkładałam.

Błąd względny - wybrałam informatykę jako kierunek studiów. Teoretycznie jest tragicznie, bo na filologii to by mi nikt nie kazał liczyć całek, ale w praktyce mam na roku ludzi wspanialszych, niż mogłabym sobie wymarzyć.

Błąd bezwzględny - postanowiłam wyjść ze strefy przyjaźni.

niedziela, 11 stycznia 2015

12. Thank you very much

Jeśli uważacie, że trudno jest nauczyć psa siadania na rozkaz, to znaczy, że jeszcze nigdy nie próbowałyście oduczyć mężczyzny jego dziwnych przyzwyczajeń.

Piszę to dlatego, że nareszcie po PÓŁ ROKU wspólnego mieszkania i po PÓŁ ROKU codziennego odstawiania jego kosmetyków z umywalki na półkę, mój współlokator po raz pierwszy zrobił to samodzielnie. Jestem dumna jak mama, która nauczyła swoje dziecko korzystania z nocnika, ale też przepełniają mnie obawy o to, czy przypadkiem nie jest to tylko jednodniowy przebłysk intelektu albo zwyczajna pomyłka. Być może jutro, wstając na uczelnię, znowu natknę się na żel do włosów ustawiony tuż obok mydła.

Ciężkie życie studenta, a studentki jeszcze cięższe.


----
Edit 18.01.2015r. : Jednak to tylko jednodniowy przebłysk intelektu. Czas wytoczyć ciężkie działa i zastawić całą umywalkę swoimi kosmetykami. Challenge accepted.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

11. Zaplątani

Szaleństwo totalne, bo w końcu mogę update'ować swoje wpisy z tabletu. Co ciekawe lub ciekawsze przez okrągły rok nie wpadłam na to, że do blogowania MUSI być jakaś specjalna aplikacja. No bo jakim cudem miałoby jej nie być w dzisiejszym świecie?
No więc jestem i mam zamiar na stałe wrócić do żywych. Fajnie, nie?

Proszę o wybaczenie wszystkich możliwych błędów, które mogą być spowodowane resztką snu spoczywającego na moich rzęsach. Ciężko się myśli w stanie podobnym do mojego.

Tęskniłam za blogowaniem strasznie, bo ten sposób komunikacji ze światem ma w sobie coś szczególnego. Coś, co kojarzy mi się z dzieciństwem i czasami wczesnej młodości (no bo przecież ja nadal jestem piękna i młoda, prawda, mamo?). Tylko kto by pomyślał wtedy, że za parę lat będę klepać posty na kawałku ekranu, który reaguje na dotyk moich palców?

Technika poszła do przodu, tego nie da się ukryć, zupełnie tak jak faktu, że odwrotnie proporcjonalnie do
postępu technicznego rośnie, czy raczej w tym przypadku spada, poziom więzi międzyludzkich.
Tak mi się przypomniało, jak jakiś rok temu gościłam u siebie swoją młodszą o cztery lata siostrę. Siedziałyśmy w jednym pokoju, plecami do siebie, ja przy komputerze i ona przy komputerze. Napisała do mnie wiadomość, tak dla żartu, ale szybko konwersacja mająca na celu zwykłą zaczepkę przeobraziła się w poważną rozmowę o problemach mojej młodszej. Pisała mi o tym, co jej leży na sercu, wyrzucając to z niesamowitą lekkością... na ekran. W końcu zrobiło się bardzo późno, więc napisałam jej, żeby się położyć i skończymy tą rozmowę z poziomu łóżek. Nie zgodziła się, stwierdziła, że to za trudne, by rozmawiać o tym w cztery oczy.

Swoją młodszą siostrzyczkę skutecznie oduczyłam unikania ze mną rozmów w cztery oczy i pokazałam jej, że to wcale nie takie trudne, kiedy się już zacznie. Wiele wieczorów i nocy przegadałyśmy, dzieląc się swoimi zmartwieniami, problemami i radościami i stwierdzam, że to o wiele lepsze, niż komunikacja via internet.
Tylko co z tego, skoro społeczeństwo usilnie dąży do tego, żeby komunikować się jedynie za pośrednictwem ekranu?

Chyba największą plagą w tym obszarze są wyznania miłosne. Bo przecież tak jest łatwiej. Łatwiej jest napisać komuś, co się czuje i ewentualnie wyłączyć komputer, kiedy już dostanie się kosza.
Tak samo jest ze słowami szczerości, ktore nigdy w normalnym stanie nie przeszłyby nam przez gardło. Bez wzgledu na to, czy prawda jest piękna, czy raczej bolesna, częściej dostajemy ją na piśmie niż w formie werbalnej.
Rozmowa w cztery oczy wymaga odwagi, która wielu z nas już gdzieś uciekła.
Strach pomyśleć, jak to wszystko będzie wyglądało za kilka lat. Zaręczyny i kłótnie małżeńskie przez sieć? Informowanie rodziców o niespodziewanej ciąży? Spowiedź w sieci?
Na myśl przychodzi mi jeszcze kilka takich absurdów, ale najbardziej przeraża mnie myśl, że prawdopodobnie wszystko to ma już dziś miejsce.

------
Zawsze pamiętam o Twoich urodzinach, choć nigdy nie składam Ci życzeń.
Wpatrzona w Ciebie błagam o jeszcze jedno spojrzenie.
Słowa więzną w gardle, kiedy próbuję przemówić.
Szczęśliwego Nowego Roku, nieśmiały chłopcze z moich wspomnień.

niedziela, 27 kwietnia 2014

10. Krytykujący, hejtujący.

        Jest godzina 16:29 i wiecie co? Powinnam włączyć dev-kompilator i dalej pracować nad swoim Tetrisem. Zamiast tego biegam w prawo i lewo po internetach, czytając przepełnione ironią posty studentów nabijających się z piszących nastolatek (gimnazjum, sądząc po zamieszczanych tam cytatach).
Zastanawiam się.
Bo wiecie, wszystkie krytykowane teksty są faktycznie słabe, ale mam mieszane uczucia po przeczytaniu kilku postów.
Zniesmacza mnie sarkazm, bo choć sama często go używam, zdaję sobie sprawę, że to on stanowi źródło problemu. Taka kość niezgody między krytykującym i krytykowanym.
Ośmieszanie uatrakcyjnia teksty, bo dostarcza rozrywki czytającemu. To jak nauka poprzez zabawę, z tą różnicą, że czytelnicy i autor bawią się kosztem osób trzecich.
Z drugiej strony czasami ciężko się powstrzymać przed ironizowaniem, kiedy natrafi się na wybitny przejaw ludzkiej głupoty.

        A jednak, mimo wszystko, krytyka, zwłaszcza konstruktywna, to skarb.
 To znaczy ja tak uważam.

        Problem tkwi w tym, że...

krytyka czasami boli. Nawet prawie zawsze.
Nieważne czy piszesz, rysujesz, śpiewasz, czy plujesz na odległość. Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że to co robisz, mógłbyś robić lepiej. A gdy wykorzysta przy tym ironię? Wtedy słuchanie czyjejś opinii może zrobić się...
Frustrujące.

        Trenujesz już siedem lat, trzy miesiące i jedenaście dni, a mimo to znów pojawił się ktoś, kto mówi, że jeszcze długa droga przed tobą, jeżeli chcesz coś osiągnąć w tej dziedzinie. Nazywa Cię żółtodziobem. Mówi, że popełniłeś wiele błędów, wylicza je, wskazuje palcem, ale przy tym sprawia, że publiczność się śmieje. Teoretycznie z Ciebie.
Jaka jest Twoja reakcja?
Istnieją dwie opcje. Dwie o których wiem.

        Pierwsza. (wersja smutna)

Przyjmujesz krytykę ze łzami w oczach i buntujesz się. "A co on tam wie, taki cwany, to niech pokaże jak to się robi." Czujesz, jak od emocji przyspieszyło Ci serce, głowa zaczęła pulsować, a wzrok kompletnie zawiódł. Przez chwilę myślisz nawet, że nie chcesz już żyć, bo jesteś kupką beznadziejnych, nikomu niepotrzebnych umiejętności, które nadają się tylko na śmietnik. Poddajesz się i całkowicie rezygnujesz z pracy nad sobą i swoim talentem, jednak wcześniej sklejasz kilka słów dla krytyka, uświadamiając go, jak bardzo Cię skrzywdził. W odpowiedzi dostajesz maila, którego autor pragnie pozdrowić Cię środkowym palcem i ma dla Ciebie radę: "Jeśli nie potrafisz przyjąć krytyki, nigdy nie dotrzesz na szczyt."
Ostatecznie siedem lat, trzy miesiące i jedenaście dni Twojego życia zostało zmarnowane, o czym nie zapomniałeś opowiedzieć wszystkim swoim przyjaciołom, którzy za wszelką cenę starają się Cię pocieszyć. W ich oczach ów krytyk jest niespełnionym, rozgoryczonym nieudacznikiem, który wyżywa się na innych. Te słowa dodają Ci otuchy, więc wracasz do swojego zajęcia, wciąż stojąc w miejscu.

        Druga. (wersja wyidealizowana)

Przyjmujesz krytykę na klatę. "Cholera, ale ze mnie palant, że też nie zauważyłem takich idiotycznych błędów bez czyjejś pomocy." Czujesz, że nagle, całkowicie niespodziewanie, zalewa Cię ochota do pracy nad sobą. W mgnieniu oka bierzesz się do roboty i od tej pory trenujesz dwa razy intensywniej, dostrzegając, że koleś miał rację. Łapiesz się na popełnianiu wytkniętych błędów, ale tylko przez pewien czas, bo w końcu udaje Ci się je wyeliminować. Satysfakcja z postępu każe Ci napisać do krytyka, w mailu dziękujesz za wszystko, chwaląc się postępem. Nie dostajesz odpowiedzi, ale nie przejmujesz się tym, myśląc, że najwidoczniej takie wiadomości to dla niego chleb powszedni.
        Rzeczywistość wygląda jednak tak, że osoba, która Cię skrytykowała, prawdopodobnie nie jest w stanie złożyć kilku sensownych słów, ponieważ doznała silnego wstrząsu na skutek szoku. Po raz pierwszy zdarzyło mu się otrzymać podziękowania za pracę włożoną w dokładne przeanalizowanie i opisanie Twoich błędów. Ponadto jest mu głupio, że tak strasznie po Tobie pojechał, uświadamia sobie, że mógł być nieco subtelniejszy. No trudno, było minęło, a Ty i tak jesteś zadowolony.
W gruncie rzeczy... wszyscy są zadowoleni.

        To czy przyjmiesz krytykę we właściwy sposób, zależy od...

...no właśnie, od czego?
Niektórzy twierdzą, że wszystko zależy od charakteru. Oczywiście, najłatwiej jest powiedzieć, że to przez charakter. "Jestem idiotą, bo takim się urodziłem". Hm... Jak dla mnie brzmi sensownie.
Tylko czy faktycznie nic nie da się z tym zrobić?
        Moim zdaniem wszystko zależy od tego, po co zgłaszamy swoją twórczość do krytyka. Jeśli chcemy poznać prawdziwą opinię człowieka, który zdaje się znać na rzeczy, to nie powinniśmy mieć większych problemów z przyjęciem nawet najmocniejszych kopniaków. Problem pojawia się wtedy, gdy oczekujemy samych pochwał, a nie dostajemy ani jednej. Czujecie to rozczarowanie i gorycz, prawda? Ja czuję to wyraźnie, wystarczy sięgnąć pamięcią do ostatniej sytuacji, w której zdarzyło mi się dostać ostry opieprz zamiast kilku miłych, nic nieznaczących słów pochwały.

        Oddałam do oceny wstęp, który napisałam z przekonaniem, że to będzie coś naprawdę dobrego. Powiem więcej, byłam prawie zakochana we własnym tekście, delektując się lekkością języka i stylizacją językową. Takie tam moje osobiste zachłyśnięcie się warsztatem, nad którym muszę spędzić jeszcze długie godziny, żeby cokolwiek z tego wyszło.
Jak już wspomniałam, mocno rozczarowałam się opinią, którą usłyszałam od swojego prywatnego krytyka. Później jednak wszystko zaczęło do mnie docierać i nawet jeżeli nie do końca zgadzałam się z oceną, stopniowo dostrzegałam coraz więcej prawdy w słowach, które z początku mogły wydawać się atakiem na moją osobę i twórczość.
Mogę powiedzieć o sobie, że zawsze miałam trudny charakter (porównywalny do betonowej ściany pod wszystkimi względami). Nie uprawnia mnie to jednak do rozłożenia rąk i powtarzania: "taka już jestem". Bo nie chodzi o to, że komuś to będzie przeszkadzało. Chodzi tylko o to, że sama siebie skreślę w ten sposób z listy osób z predyspozycjami do osiągnięcia w życiu czegokolwiek.

        Uwierzcie mi, czasami naprawdę warto spuścić uszy po sobie i pojąć, co osoba krytykująca chce nam przekazać. Nawet jeżeli przekaz przykryty jest grubą warstwą ironii.

        A teraz proszę mi wybaczyć, analiza matematyczna mnie oczekuje!

wtorek, 18 marca 2014

9. Sala 404.


       Miałam tu napisać o czymś zupełnie innym, ale uświadomiłam sobie, że dziś już osiemnasty. Nie to, żeby data była jakaś znacząca, ale jestem realistką i nie wydaje mi się, żebym była w stanie napisać cokolwiek przez najbliższych kilka tygodni. W końcu matka matematyka wyraźnie głosi, że kwiecień = kolokwia. "To twierdzenie bardzo łatwo udowodnić, mogę państwu pokazać" - rzekłaby doktor M. 

       A o tym napisać muszę, bo... bo po prostu muszę. 
Będzie trochę smutno i trochę mało realnie, trochę z oderwaniem od rzeczywistości. Może zapachnieć naciąganiem, za co przepraszam, ale cóż, opiszę tu tylko to, co mi się wydawało, co czułam, co przeżyłam. 

       Całą historię rozpoczynam zawsze od sięgnięcia pamięcią do naszego pierwszego spotkania. 
Był październik, a może listopad, początek trzeciej klasy liceum. Nie pamiętam jaka była pogoda, może lekko padał deszcz, a może świeciło słońce, ale raczej skłaniałabym się ku brzydkiej, typowo jesiennej pogodzie, bo w końcu musiał być jakiś powód, dla którego na w-fie nie wyszłyśmy na dwór. 
I teraz, zastanawiając się nad tym głębiej, myślę, że deszcz tamtego dnia miałby sens. Mógłby być taką metaforą późniejszych wypadków. 

        Grałyśmy w ping-ponga, od tak, dla zabicia czasu. 
 Nie wiem jak wygląda to w innych szkołach, ale nasze stoły do tenisa ustawione są na balkonie nad halą sportową, dzięki czemu biała, plastikowa piłeczka ląduje co sekundę na parterze i trzeba krzyczeć, żeby ktoś ją odrzucił. Kiedy na dole gra klasa wyjątkowo przystojnych trzecioklasistów, piłeczka spada co pół sekundy. 

-Dziewczyny, serio? - spytałam lekko zirytowana, patrząc, jak celowo wyrzucają piłkę za balustradę, obserwując, jak jakiś wyjątkowo konusowaty gimnazjalista wstaje z trybun. 
-Oj weź, ten jest brzydki, ale może w końcu wstanie ciacho - zaśmiała się P, obserwując, jak mały wysila się, żeby w końcu dorzucić do balkonu. 
Za którymś razem brunet w fioletowej bluzie w końcu podniósł tyłek z ławki. Przyjrzałam mu się dokładniej, niż za pierwszym razem, gdy oddawał dziewczynom piłkę. 
Miał okrągłą głowę, krótko obcięte włosy i przyjemny wyraz twarzy. I kiedy zadarł głowę, żeby wycelować rzut, spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Uśmiechnęłam się również i chwyciłam nadlatującą piłkę. 

-Ej, spójrzcie - N wskazywała kciukiem na boisko do siatkówki - czy to nie nasz Alvaro? 
Przyjrzałam się chłopakowi przygotowującemu się do serwu. Biała koszulka, krótkie spodenki w białą kratę.
-Przecież tamten ma na sobie długie spodnie i bluzę -zauważyłam luźno. -Chyba nie przebrał się na trybunach? 
-Kto wie? - zaśmiały się dziewczyny, dalej obserwując boisko. 
Ale ja już wiedziałam. Nie wiem dlaczego, to po prostu rzuciło mi się w oczy. 
-To jest jego brat bliźniak - powiedziałam bez namysłu. -Ma trochę dłuższe włosy od tamtego.
Dziewczyny nie bardzo mi wierzyły, ale po haśle "do szatni!" wszystko się wyjaśniło. 
Fioletowa bluza ruszył pierwszy, ponieważ o wiele łatwiej jest zejść z trybun niż z boiska, na którym wciąż rozgrywa się decydująca piłka. Zerknęłam w kierunku grających, tamten wciąż walczył z innymi kolegami z drużyny o ostatni punkt. Więc jednak miałam rację, bliźniacy. 

        Od tamtej pory środy były jakieś weselsze, bo zawsze bazowały na tym naszym w-fie. Dobrze było go zobaczyć, zobaczyć jak się uśmiecha.

        Nie wiem jakim cudem nas zapamiętał, jak rozpoznał nasze twarze na korytarzu, ale widziałam jak 
nas obserwował i jak uśmiechnął się z cwaniackim błyskiem w oku, kiedy przeszłyśmy obok. 
Odpowiedziałam na ten uśmiech szczerym rozbawieniem, szturchając lekko P.
-Patrz, nasz Alvaro - powiedziałam, patrząc prosto na niego.
P. powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem i usłyszałam jej piskliwy śmiech.
-Poznał! - mówiła, starając się przekrzyczeć hałas gimnazjalnego korytarza. 

        On rozpoznał nas, a ja nauczyłam się rozpoznawać go, a konkretniej odróżniać go od jego brata.
-Ej patrz, nasz Alvaro - piszczała P wprost do mojego ucha. 
-Nie - mówiłam, rozglądając się w tłumie. -To ten jego brat.
-Co? Skąd wiesz? 
To dziwne, P. nigdy nie pojęła w jaki sposób ich odróżniam. A chodziło tylko o tą fryzurę. 
Mnie się zdawało, że tego nie można nie zauważyć. Podobnie jak tego zawadiackiego wyrazu twarzy. 
-Nie wiem, to po prostu widać. 

        P. jakoś przestała zwracać na niego uwagę i w zasadzie nie wiem czemu ja nie mogłam. Nie miałam pojęcia jak on się nazywa ani ile ma lat, wiedziałam tylko, że chodzi do tego gimnazjum połączonego z naszą szkołą i ma brata bliźniaka. I to wszystko. 

        I tamtego dnia to wystarczyło, żeby mnie złamać. 

-Ej wiesz, dzisiaj Benia przyszła zapłakana na naszą lekcję - usłyszałam w autobusie J rozmawiającą ze swoją znajomą. -Mówiła, że jakiś chłopak się powiesił.
Pomyślałam o hm... jak mu tam było? Nieważne. To był taki mały dredziarz, którego wszędzie było pełno. Miał mózg przesiąknięty teoriami spiskowymi i dzielił się tym z każdym, kto tylko chciał słuchać. 
Pomyślałam, że może nie wytrzymał presji.
-Nie wiem jak się nazywał, nie mówiła. Powiedziała tylko, że ich było dwóch, no wiesz, bliźniacy. I jeden był taki wesoły i otwarty, a ten drugi zawsze zamknięty w sobie. I ten wesoły się powiesił. 
Przeklęłam w myślach i zaczęłam liczyć szanse na to, że J wcale nie mówi o TYCH bliźniakach. 
Chyba możecie sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Szanse były bliskie zeru.
Powstrzymałam łzy i napisałam smsa do P. 
"Wiesz coś o jakimś gimnazjaliście, który się powiesił? Jeden z bliźniaków, wiesz o kim myślę...?"
Odpowiedź była ekspresowa.
"Spróbuję się czegoś dowiedzieć."
Niezawodna P.

        Wróciłam do domu, próbując o wszystkim zapomnieć. Pocieszałam się, że to wcale nie musiał być on. Oczywiście, że ktokolwiek by to nie był, byłaby to straszna tragedia, ale wiecie jak to bywa w takich sytuacjach, modlicie się, żeby nie ucierpiała bliska wam osoba. Egoistyczne podejście, ale jakże ludzkie.

"Rozmawiałam z koleżanką z tamtego gimnazjum. To nasi bliźniacy"

        Na początku chyba nie wierzyłam, że to prawda. Dopytywałam, próbowałam się upewnić, dostać sto jeden procent gwarancji zanim zacznę płakać.
Dostałam gwarancję. Dziewczyna chodziła z nimi do klasy, wspomniała P., że to ten krótko ścięty chłopak.

        Oskar. Tak miał na imię. 
Zrezygnował z życia czwartego kwietnia. Mówili, że zostawiła go dziewczyna.

        Możecie mi powiedzieć, że zwariowałam i może faktycznie tak było, ale przez kilka tygodni po jego śmierci czułam dyskomfort, jaki normalnie ludzie miewają, gdy ktoś "zagląda im przez ramię". No wiecie, piszecie notkę na swoim blogu i odnosicie wrażenie, że ktoś patrzy wam w monitor. Czułam jego obecność. 
        Nie wiem, co dzieje się z ludźmi po śmierci. Nikt tego nie wie. Jako katoliczka wierzę oczywiście w nieśmiertelną duszę oraz Boże miłosierdzie, ale od czwartego kwietnia nieustannie zadaję sobie jedno, bardzo ważne pytanie.
Czy samobójcy mogą zostać zbawieni?

        Bez względu na to, jak brzmi odpowiedź na to pytanie, ja zawsze będę wierzyć, że kiedyś, gdy już umrę, spotkam go w zaświatach i będę mogła w końcu klepnąć go w potylicę, mówiąc "Jak mogłeś mnie tak zostawić, ty pieprzony egoisto?".

Zawsze będę za tobą tęsknić. 

wtorek, 11 lutego 2014

8. Gdybym potrafiła kochać.

    -Wszedłem do pierwszego sklepu, pytam się "Jest kisiel?", babka mówi, że jest, ale tylko taki do kubka, to mówię, że nie chcę. Wychodzę. Poszedłem do innego, no patrzę jest, to biorę. 
    -Ale ten, co kupiłeś... jest do kubka.
    -Co?
    -Miał być bez cukru.
    -No przecież jest bez cukru.
    -"Słodka chwila", faktycznie, bez cukru.
    -...
    -Myślałeś, że to ironia, czy jak?

    Jeszcze nigdy nie byłam tak niestabilna emocjonalnie jak teraz.

Studia to istne szaleństwo, zwłaszcza, kiedy co dnia otacza mnie prawie stu pięćdziesięciu facetów i około 50% z nich jest zdecydowanie akceptowanych przez deterministyczny automat skończony zwany potocznie moim mózgiem. Dobra, proszę wybaczyć mi to ostatnie, wrogie siły zwane również "teorią automatów" przejęły panowanie nad moją świadomością.
A wracając do tematu... Nie jestem w stanie powiedzieć, co właściwie stało się w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy.
Ilu facetów miało mnie w swoich objęciach w ciągu ostatnich dwóch miesięcy? Ilu facetów proponowało mi wspólne wyjście?
W dodatku to wszystko dzieje się o wiele za szybko. Za szybko poszczególne jednostki pojawiają się i znikają w moim otoczeniu, w moim życiu. Znaczą wiele, ale tylko przez moment, a potem wspomnienie o nich zostaje zwyczajnie rozmyte przez przychodzące dni, kolejne spotkania i tak w kółko.
A najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że ja czerpię radość z tych krótkich, nic nieznaczących znajomości, które nie dają mi żadnej stabilności, żadnej pewności, żadnego jutra.

     Do niedawna spokojnie można było określać mnie jako "samotniczkę" i nic w tym dziwnego. Kocham samotność, chłonę samotność, planuję samotność. Szkoda tylko, że moje życie zmieniło swój naturalny tryb wraz z momentem zmiany otoczenia.
Początek studiów to taki charakterystyczny okres w życiu większości młodych ludzi, który ubogaca nas o nowe, nietrwałe znajomości. Przychodząc na uczelnię nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do myśli, że osoby, które niebawem poznamy, mogą szybko zniknąć z naszej rzeczywistości.
Idąc do liceum, jesteśmy świadomi tego, że większość osób, z którymi spotkamy się pierwszego dnia szkoły, skończy tę szkołę razem z nami.
Na studiach ludzie znikają regularnie co pół roku.
"Nie przywiązuj się", radził mi starszy brat, kiedy opowiadałam mu o ludziach z roku, których naprawdę polubiłam. "Nawet nie zauważysz, kiedy przestaną pojawiać się na wydziale."
     
      Za późno. Ja już się przywiązałam.
Przywiązałam się do wiecznie zadowolonego Rogera, który pisze ze mną po nocach i zadaje na fejsie głupie pytania dotyczące fizyki. Przywiązałam się do Kapitana, który ciągle coś śpiewa i regularnie przysyła mi linki do bitw karaoke on line. Oczywiście wszystkie te bitwy wygrywa bez problemu. Przywykłam też do entuzjastycznego Wojciecha, z którym poznaliśmy się całkiem niedawno. I do Stu, który chyba zdążył się we mnie zakochać.
Przywiązałam się do mojego "braciszka", który przesiaduje u mnie co wieczór i razem mówimy sobie jak bardzo chcemy, żeby ta jego poprawka była już ostatnią.
Jest też jedna osoba, która z uczelni zapewne nie zniknie, bo stoi "z tej drugiej strony". Tak, do L. też zdążyłam się już przywiązać, chociaż w świetle prawa to już jest prawie karalne. W rzeczywistości karalnym powinien być raczej sposób, w jaki on rozrzuca po sali wesołe iskierki stale migocące w jego oczach. I sposób w jaki się uśmiecha. I jak mówi. I jak patrzy mi prosto w oczy i nie potrafi zachować powagi.

      Ah tak, zdążyłam też przywiązać się do kogoś, kto prawdopodobnie niebawem zniknie z naszej uczelni. Wolałabym, żeby udało mu się zostać, ale niestety ciemno to widzę.
Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, pomyślałam "co za typ...". Czułam wtedy, że to jeden z tych, których się "nie zaczepia". A potem okazało się, że jesteśmy razem w grupie, a on posyła mi szerokie uśmiechy i onieśmielające spojrzenia, gdy tylko ma ku temu okazję. A ja nie mam pojęcia, gdzie podziać wtedy wzrok.

     I to właśnie tak krótkotrwałe i nic nieznaczące uczucia kierują mną w codzienności.
Dziś mój wzrok biegnie za tamtym, jutro za tym. Nic na stałe, nic na zawsze.
Przyjaciele mówią mi, że to nieodpowiedzialne i bardzo głupie, nieprzemyślane, ale całkowicie zgodne z duchem czasów, za którym ja w zasadzie nigdy nie miałam zamiaru iść.

I nie szłabym za nim, gdybym tylko potrafiła kochać.